czwartek, 5 września 2013

Sezon słoikowy oficjalnie rozpoczęty!!!


Tak, tak- to już! Wydaje się, że dopiero co podziwiałam widok kwitnącego sadu, a tu już nadszedł czas zbiorów. Wybrałyśmy się dziś z moim zaanginionym klonem na krótki spacer do sadu i wróciłyśmy z koszem pełnym czerwonych, soczystych, chrupiących jabłek. Są małe i konkursu piękności by nie wygrały, ale to dlatego, że nie były w tym roku pryskane, więc są pyszne i idealne na przetwory! Pierwszy dojrzał mój najukochańszy Paulared, więc brzuch mi pęka:) Kosz idzie jutro do uprażenia, dzięki czemu zimą czekają nas aromatyczne szarlotki wg. najprostszego przepisu na świecie (może jutro przepis, hmm???). Następne porcje zostaną przerobione na galaretkę i syrop z cynamonem, który moim osobistym zdaniem jest hitem na zimowe, niedzielne naleśniki! A last but not least powstanie CYDR!!!

Darów natury na łąkach i polach coraz więcej. Czarny bez już prawie, prawie gotowy do zbioru, jarzębina już się czerwieni i czuję, że będę się musiała o nią ścigać z ptakami, które codziennie sprawdzają czy już gotowa do jedzenia. Jarzębina, żeby w ogóle nadawała się do spożycia, musi zostać przemrożona. Ja mam zamrażalnik, ptaki  muszą czekać na nocne przymrozki, więc może w tym roku wygram:) Dzika róża też już prawie, prawie gotowa. Niestety okazało się ostatnio, że Maja prawdopodobnie nie toleruje malin, więc nie czeka w tym roku robienie syropu, ale każdemu kto zimą cierpi na przeziębienia, bóle gardła czy temperatury gorąco polecam. Zamroziłam tylko niewielką torbę, by choć od czasu do czasu zimą przypomnieć sobie ich smak, np. w formie muffinek potrójnie czekoladowych z malinami- omniomniom!!! Przetwory będą powstawać stopniowo i o każdym postaram się coś napisać, "co na co jest  i co do czego" jak to śpiewał niegdyś kabaret Otto:) Wszędzie wokół nas dojrzewają właśnie witaminy i naturalne leki więc może warto znaleźć chwilkę i choć część z nich zachować na jesienno- zimowe chorowanie. Ja po wiosennej apatii, kiedy to świeże pędy sosnowe przemknęły mi przed nosem mam silne postanowienie nie przepuścić żadnej okazji! Jak mi wyjdzie- zobaczymy:)

Wczoraj zebrałyśmy z Mają lawendę (miałam wyrzuty sumienia odbierając 20 pięknych kłosów wygłodniałym pszczołom i trzmielom, okupującym krzaczki od świty do zmroku) i przygotowałyśmy brązowy i biały cukier lawendowy. Jest nieziemsko aromatyczny, tylko dla prawdziwych fanów lawendy. Mój małż musiał zdezerterować z kuchni, gdyż zapach lawendy działa na niego...hm...odruchowo:) Jutro chcemy jeszcze spróbować zrobić cukier z płatkami róż. Niestety zdjęcia chwilowo są tak jakby nieosiągalne z prostej przyczyny- nie mam aparatu. Próbowałam pstrykać zdjęcia telefonem i tabletem, ale nie będę was nimi karać...! Postaram się jednak to naprawić najszybciej jak się da:) 

Póki co udaję się pod koc, z kieliszkiem czerwonego wina i dobrą książką, bo jesienny klimat dopadł mnie już kompletnie.  

Dobranocka!

wtorek, 3 września 2013

Blogowa reaktywacja!!!

No to mi się faktycznie udało pisać częściej i gęściej:)

Wszystkich razem i każdego z osobna najmocniej przepraszam za tak potwornie, niemiłosiernie i paskudnie długą przerwę, ale kilka wydarzeń kompletnie pozbawiło mnie weny i chęci do pisania. 

Wiosną zabrałam się za mój wytęskniony ogród warzywny. Całymi dniami przekopywałam, pieliłam i szykowałam grządki w przerwach doglądając mojego bez przerwy chorującego klona ( w końcu nawet zrezygnowaliśmy z przedszkola, bo jaki w nim sens skoro najdłużej 3 dni chodziła???). Kiedy już wszystko było gotowe, a kręgosłup do naprawy, wysiałam warzywa, wysiałam kwiaty z nasion nowych i tych , które pieczołowicie zebrałam rok wcześniej. Miało być pięknie, a wyszło jak zawsze...
Najpierw wszystko męczyło się z kiełkowaniem, jakbym wysiała warzywa na pustyni a nie na w pieczołowicie przygotowanym warzywniku. Kiedy już w końcu coś się ruszyło to przyszły ulewy i w miejscu warzywnika miałam przez kilka tygodni staw. Właściwie mogłam równie dobrze wpuścić tam kilka karpi i byłyby szczęśliwe. Nie muszę chyba pisać, że utopiło mi się absolutnie wszystko od groszku po nasturcje. I nie zobaczyłam w tym roku ani jednego własnego warzywa:( Wtedy to postanowiłam, że jestem do niczego i co ja się tu będę na blogu wymądrzać, jak nawet sałaty swojej nie potrafię wyhodować.

 I kiedy już, już miałam całkowicie zrezygnować z pisania tutaj, skasować blog, schować się pod kocem i użalać się nad sobą, do moich drzwi zapukała ona- moja ukochana JESIEŃ!!! I kiedy złapałam w rękę koszyk i ruszyłam na poszukiwanie owoców czarnego bzu i testowanie słodkości jabłek w sadzie uzmysłowiłam sobie jak bardzo lubiłam to skrobanie tutaj, dzielenie się tymi wszystkimi pysznosciami i przemyśleniami i jak mi tego brakuje. I nawet jeśli jedynie zabłąkane dusze trafią na mój blog, popatrzą i uciekną to i tak się z nimi podzielę swoją miłością do natury i chęcią czerpania z niej pełnymi garściami. Idzie zima i trzeba się przygotować. Na półkach stoją już i czekają na pierwsze mrozy słoiczki z syropem z kwiatów czarnego bzu, które w końcu udało mi się tej wiosny przygotować. Jest też syrop z mniszka lekarskiego i to w dodatku zebranego na łące u moich rodziców, w samym środku mazur, więc jest chyba najbardziej ekologiczny jak się da. Powoli zabieram się też za owoce czarnego bzu i wspomniane wcześniej jabłka, które zostaną poszatkowane i uprażone, ale nie tylko bo w tym roku mam ambitne postanowienie wyprodukowania własnego cydru. Co z tego wyjdzie zobaczymy na wiosnę:)W planach jest także cukier lawendowy, cytryny z rumem i nalewka jarzębinowa więc mam nadzieję, że coś ktoś tu dla siebie znajdzie:) Przepisy, oczywiście jak zwykle tylko te proste i udane, będą regularnie lądowały na blogu w miarę możliwości ze zdjęciami. 

Także oficjalnie bloga reaktywuję i mam nadzieję, że jednak kilka dusz jeszcze znajdzie chwilę i ochotę by tu zajrzeć.

Pozdrawiam i do przeczytania,
Dagne:)