czwartek, 5 września 2013

Sezon słoikowy oficjalnie rozpoczęty!!!


Tak, tak- to już! Wydaje się, że dopiero co podziwiałam widok kwitnącego sadu, a tu już nadszedł czas zbiorów. Wybrałyśmy się dziś z moim zaanginionym klonem na krótki spacer do sadu i wróciłyśmy z koszem pełnym czerwonych, soczystych, chrupiących jabłek. Są małe i konkursu piękności by nie wygrały, ale to dlatego, że nie były w tym roku pryskane, więc są pyszne i idealne na przetwory! Pierwszy dojrzał mój najukochańszy Paulared, więc brzuch mi pęka:) Kosz idzie jutro do uprażenia, dzięki czemu zimą czekają nas aromatyczne szarlotki wg. najprostszego przepisu na świecie (może jutro przepis, hmm???). Następne porcje zostaną przerobione na galaretkę i syrop z cynamonem, który moim osobistym zdaniem jest hitem na zimowe, niedzielne naleśniki! A last but not least powstanie CYDR!!!

Darów natury na łąkach i polach coraz więcej. Czarny bez już prawie, prawie gotowy do zbioru, jarzębina już się czerwieni i czuję, że będę się musiała o nią ścigać z ptakami, które codziennie sprawdzają czy już gotowa do jedzenia. Jarzębina, żeby w ogóle nadawała się do spożycia, musi zostać przemrożona. Ja mam zamrażalnik, ptaki  muszą czekać na nocne przymrozki, więc może w tym roku wygram:) Dzika róża też już prawie, prawie gotowa. Niestety okazało się ostatnio, że Maja prawdopodobnie nie toleruje malin, więc nie czeka w tym roku robienie syropu, ale każdemu kto zimą cierpi na przeziębienia, bóle gardła czy temperatury gorąco polecam. Zamroziłam tylko niewielką torbę, by choć od czasu do czasu zimą przypomnieć sobie ich smak, np. w formie muffinek potrójnie czekoladowych z malinami- omniomniom!!! Przetwory będą powstawać stopniowo i o każdym postaram się coś napisać, "co na co jest  i co do czego" jak to śpiewał niegdyś kabaret Otto:) Wszędzie wokół nas dojrzewają właśnie witaminy i naturalne leki więc może warto znaleźć chwilkę i choć część z nich zachować na jesienno- zimowe chorowanie. Ja po wiosennej apatii, kiedy to świeże pędy sosnowe przemknęły mi przed nosem mam silne postanowienie nie przepuścić żadnej okazji! Jak mi wyjdzie- zobaczymy:)

Wczoraj zebrałyśmy z Mają lawendę (miałam wyrzuty sumienia odbierając 20 pięknych kłosów wygłodniałym pszczołom i trzmielom, okupującym krzaczki od świty do zmroku) i przygotowałyśmy brązowy i biały cukier lawendowy. Jest nieziemsko aromatyczny, tylko dla prawdziwych fanów lawendy. Mój małż musiał zdezerterować z kuchni, gdyż zapach lawendy działa na niego...hm...odruchowo:) Jutro chcemy jeszcze spróbować zrobić cukier z płatkami róż. Niestety zdjęcia chwilowo są tak jakby nieosiągalne z prostej przyczyny- nie mam aparatu. Próbowałam pstrykać zdjęcia telefonem i tabletem, ale nie będę was nimi karać...! Postaram się jednak to naprawić najszybciej jak się da:) 

Póki co udaję się pod koc, z kieliszkiem czerwonego wina i dobrą książką, bo jesienny klimat dopadł mnie już kompletnie.  

Dobranocka!

wtorek, 3 września 2013

Blogowa reaktywacja!!!

No to mi się faktycznie udało pisać częściej i gęściej:)

Wszystkich razem i każdego z osobna najmocniej przepraszam za tak potwornie, niemiłosiernie i paskudnie długą przerwę, ale kilka wydarzeń kompletnie pozbawiło mnie weny i chęci do pisania. 

Wiosną zabrałam się za mój wytęskniony ogród warzywny. Całymi dniami przekopywałam, pieliłam i szykowałam grządki w przerwach doglądając mojego bez przerwy chorującego klona ( w końcu nawet zrezygnowaliśmy z przedszkola, bo jaki w nim sens skoro najdłużej 3 dni chodziła???). Kiedy już wszystko było gotowe, a kręgosłup do naprawy, wysiałam warzywa, wysiałam kwiaty z nasion nowych i tych , które pieczołowicie zebrałam rok wcześniej. Miało być pięknie, a wyszło jak zawsze...
Najpierw wszystko męczyło się z kiełkowaniem, jakbym wysiała warzywa na pustyni a nie na w pieczołowicie przygotowanym warzywniku. Kiedy już w końcu coś się ruszyło to przyszły ulewy i w miejscu warzywnika miałam przez kilka tygodni staw. Właściwie mogłam równie dobrze wpuścić tam kilka karpi i byłyby szczęśliwe. Nie muszę chyba pisać, że utopiło mi się absolutnie wszystko od groszku po nasturcje. I nie zobaczyłam w tym roku ani jednego własnego warzywa:( Wtedy to postanowiłam, że jestem do niczego i co ja się tu będę na blogu wymądrzać, jak nawet sałaty swojej nie potrafię wyhodować.

 I kiedy już, już miałam całkowicie zrezygnować z pisania tutaj, skasować blog, schować się pod kocem i użalać się nad sobą, do moich drzwi zapukała ona- moja ukochana JESIEŃ!!! I kiedy złapałam w rękę koszyk i ruszyłam na poszukiwanie owoców czarnego bzu i testowanie słodkości jabłek w sadzie uzmysłowiłam sobie jak bardzo lubiłam to skrobanie tutaj, dzielenie się tymi wszystkimi pysznosciami i przemyśleniami i jak mi tego brakuje. I nawet jeśli jedynie zabłąkane dusze trafią na mój blog, popatrzą i uciekną to i tak się z nimi podzielę swoją miłością do natury i chęcią czerpania z niej pełnymi garściami. Idzie zima i trzeba się przygotować. Na półkach stoją już i czekają na pierwsze mrozy słoiczki z syropem z kwiatów czarnego bzu, które w końcu udało mi się tej wiosny przygotować. Jest też syrop z mniszka lekarskiego i to w dodatku zebranego na łące u moich rodziców, w samym środku mazur, więc jest chyba najbardziej ekologiczny jak się da. Powoli zabieram się też za owoce czarnego bzu i wspomniane wcześniej jabłka, które zostaną poszatkowane i uprażone, ale nie tylko bo w tym roku mam ambitne postanowienie wyprodukowania własnego cydru. Co z tego wyjdzie zobaczymy na wiosnę:)W planach jest także cukier lawendowy, cytryny z rumem i nalewka jarzębinowa więc mam nadzieję, że coś ktoś tu dla siebie znajdzie:) Przepisy, oczywiście jak zwykle tylko te proste i udane, będą regularnie lądowały na blogu w miarę możliwości ze zdjęciami. 

Także oficjalnie bloga reaktywuję i mam nadzieję, że jednak kilka dusz jeszcze znajdzie chwilę i ochotę by tu zajrzeć.

Pozdrawiam i do przeczytania,
Dagne:)


wtorek, 12 marca 2013

Pierwszy post typu Ble, ble, ble....

Jaka u Was pogoda??

 Na Mazurach spadło mnóstwo śniegu, jest kompletnie biało a do tego właśnie wyszło słońce oświetlając przepiękne wzgórza Mazur Garbatych. Gdzieś po sąsiednim polu chodzi stado saren i jest po prostu bosko. 

Wszędzie internet aż pęka w szwach od narzekań, że już wiosna powinna być, że już dość. Ale ludzie!!! Jeszcze nie nadeszła wiosna-zostało kilka dni, zima wciąż trwa i robi wszystko żeby zakończyć się jak najpiękniej. Więc zamiast narzekać trzeba złapać sanki, opatulić się szalikami, które przecież jeszcze nie schowały się na dnie szafy i ruszyć z rodzinką i czworołapami po trochę tlenu. Następny śnieg dopiero za wiele, wiele miesięcy!!! A w dodatku pomyślcie: Jeszcze całe piękno wiosny i lata przed nami!!!! Te wszystkie kwiaty ze zdjęć do których wzdychamy dopiero zakwitną i czeka nas mnóstwo dni rozkoszowania się ich pięknem!!! A jeśli już się dotlenimy, nacieszymy śniegiem a i tak doskwiera nam tęsknota za wiosną to zaszyjmy się w domu przed komputerem bądź kartką papieru, z kubkiem pysznej herbaty i kawałkiem ciasta i zabierzmy się za planowanie warzywniaka, zakątka w ogrodzie czy choćby wakacji! Wiosna i tak przyjdzie, czy będziemy marudzić czy cieszyć się każda chwilą i każdą pogodą. My dziś pocieszamy się sernikiem cytrynowym, mmmm, pycha. Jakby ktoś był zainteresowany to mogę zamieścić przepis. Nie jest trudny do zrobienia, a bardzo cytrynowy i aromatyczny. Nasz dzisiejszy gość określił go mianem "wiosenno- letni", więc doskonale się nadaje na chandrę przedwiośnia:)

A skąd taki tytuł posta? Otóż postanowiłam, że zamiast pisać jeden długi post na jakiś konkretny temat raz na miesiąc, będę pisała częściej, ale o trochę mniej wzniosłych rzeczach. Czasem będzie to kilka zdjęć, czasem przepis na poprawę humoru, a czasem właśnie takie ot- przemyślenia. Taki trochę Ble, ble, ble:)

Niech wam przedwiośnie lekkim będzie!
Pozdrawiam przedwiosennie!!
Dagne

piątek, 8 marca 2013

Śnieg, wiatr i piękne widoki, czyli Mazurujemy się:)

Mazurujemy się z Mają od 2 tygodni, co od razu skutkuje brakiem wpisów. Czas leci tu jak szalony, zaraz po ranku przychodzi wieczór, a wszystko pośrodku mija w tempie ekspresowym. Spacery, leniuchowanie, no i oczywiście pichcenie pochłaniają nas dokumentnie! Po prostu brak mi weny, żeby zasiąść do komputera i gapić się w monitor zamiast na te cudowne widoki za oknem. Niestety nie mam ze sobą aparatu, ani czytnika na karty, więc najbliższe posty będą tylko do czytania nie do oglądania, ale mam nadzieję, że uda mi się was czymś tu zainspirować i tak;)

Co prawda obiecałam przygotować wpis o naturalnych substancjach słodzących czyli ksylitolu i stewii, ale po lekturze kilku tekstów stwierdziłam, że wcale nie są one tak zdrowe i bezpieczne jak mi się to z początku zdawało. Muszę się więc bardziej w temacie zagłębić bo nie chcę tu wypisywać głupot. Zwłaszcza jeśli w grę wchodzi zdrowie. Pogoda też nie skłania do działania. Nie wiem jak u was, ale tu leży jeszcze mnóstwo śniegu, co kilka dni wieje bardzo silny wiatr i jakoś ta wiosna zawitać na stałe na Mazury jeszcze nie chce. Jednak udało mi się tu kilka fajnych rzeczy upiec i mam dla was 2 bardzo proste i smaczne przepisy. Polecam obydwa:

Często zostaje nam dosłownie kilka łyżek gotowanych ziemniaków z obiadu. Za mało by je zjeść, upychać na dno lodówki też szkoda bo zapomniane i tak się zepsują. Proponuję wam więc wykorzystać je do upieczenia fantastycznego chleba. Jest wilgotny, pachnący, utrzymujący świeżość nawet kilka dni. A przy tym jest tak prosty w przygotowaniu!!!

Chleb z ziemniakiem
2 ugotowane i rozgniecione ziemniaki (oczywiście ostudzone)
400g mąki pszennej (można część zastąpić pełnoziarnistą, ale bez przesady)
220g letniej wody
15g drożdży
1 łyżeczka cukru
5 łyżek oleju
sól (do smaku, powiedzmy łyżeczka, może dwie- wedle gustu)

Rozprowadzamy drożdże w letniej wodzie z łyżeczką cukru. Wszystkie składniki mieszamy i wyrabiamy gładkie ciasto. Jeśli się lepi podsypujemy odrobinę mąką. Kiedy jest już sprężyste i gładkie odstawiamy do wyrośnięcia na 1 godzinę. Po tym czasie przekładamy do formy na chleb (tzw. keksówka) i znów pozostawiamy do wyrośnięcia 40 minut. Ciasto drożdżowe najlepiej rośnie w ciepłym miejscu, ale nie w gorącym. Ja stawiam w pobliżu kominka lub na podgrzewanej podłodze. Po wyrośnięciu smarujemy wierzch chleba roztrzepanym jajkiem. Pieczemy 30 minut w 200C. Pamiętajcie aby wyjąć chleb z formy jak lekko przestygnie, inaczej się w niej zaparzy. 
Ten chleb jest naprawdę pyszny, polecam!

Drugim przepisem, który mogę wam z czystym sumieniem polecić jest rolada biszkoptowa z kremem cytrynowym! Mocno cytrynowa, nie za  słodka. Rewelacyjna:)

Rolada z kremem cytrynowym

Ciasto biszkoptowe:
2 jajka
1 białko
125g cukru
90g mąki
Jajka zmiksować z białkiem i cukrem do białości. Na koniec powoli (na najniższych obrotach miksera bądź łyżką) wmieszać mąkę. Masę wylewamy na papier do pieczenia w kształt prostokąta. Pieczemy ok. 10 minut w 170C. Zaraz po wyjęciu, jeszcze gorący biszkopt zdejmujemy z papieru, kładziemy na czystą bawełnianą szmatkę kuchenną i razem z nią zwijamy biszkopt w roladę (dłuższym brzegiem jeśli chcemy mieć mocno zakręconą roladę, krótszym jeśli wolimy roladą się cieszyć dłużej). Zostawiamy ją do wystygnięcia.

Na krem potrzebujemy 250g serka Mascarpone i jedną porcję Lemon Curd. Mieszamy je ze sobą do gładkości. Ostudzoną roladę biszkoptową bardzo delikatnie rozwijamy, krem cytrynowy równo rozsmarowujemy po biszkopcie zostawiając około centymetr nieposmarowany z każdej strony. Następnie zwijamy roladę dość ścisło, dzięki czemu uciekający krem wypełni ów 1 nieposmarowany centymetr. Zwiniętą roladę zostawiamy co najmniej na noc w lodówce, żeby krem stężał. Jeśli ciasto będą jedli tylko dorośli biszkopt przed posmarowaniem kremem można lekko nasączyć Limoncello;)Ale i bez tego jest absolutnie doskonały! Latem polecam go podać z owocami, zimą z kubkiem ulubionej herbaty albo białego słodkiego lub półsłodkiego wina:)

Mam nadzieję, że wam zasmakują powyższe wypieki. My je pochłonęłyśmy decydowanie zbyt szybko. 

Postaram się pisać nieco częściej, ale nic nie mogę obiecać, ponieważ zostało mi już tylko kilka dni w tym ukochanym przeze mnie miejscu i staram nacieszyć się nim na najbliższych kilka miesięcy.

Niech wam przedwiośnie lekkim będzie,
Dagne


niedziela, 24 lutego 2013

Słodkie, sztuczne kolorowe targi...

Wiem, wiem, wiem... Posucha na blogu potworna, ale niestety wydarzenia z tego miesiąca skutecznie odciagały mnie od pisania:) Udało mi się jednak w zeszłym tygodniu choc na chwilę wyrwac z naszej wioski i liznąc nieco Świata- "liznąc" dosłownie i w przenośni:) Mianowicie wybralismy się cała rodzinką na tragi "Sweet" w MT Targi Warszawa. Było pysznie i "kolorowo". Targi absolutnie zdominowane przez wspaniałe Gelato - dla niewtajemniczonych wloskie lody, gęste, śmietanowe, nakładane łopatką a nie w kulkach. Lody absolutnie doskonałe. Nistety oprócz tego, że wszystko bylo naprawde przepyszne- ekologii w cukiernictwie na dużą skalę ze świecą szukac. Z każdej strony atakowały nas gotowe mieszanki, proszki, polepszacze i barwniki. Ciasta, ciastka i ciasteczka we wszystkich kolorach tęczy i to na pewno nie naturalnej tęczy. Zero ekologii czy chocby dbałości o zdrowie konsumenta. Pewien Pan wręcz mnie przekonywał, że bez polepszaczy to się absolutnie nie da, bo produkty są wtedy potwornie nieapetyczne, szybko tracą swierzośc i smak (chodziło o pieczywo konkretnie). Chcialam juz tego Pana zaprosic do siebie do domu na kanapkę z naszym domowym chlebem bez polepszaczy, albo na ciasto czy ciastko bez chemii, nieapetyczne to ostatnie co można o nich powiedziec.

 W tej masie polepszanej, barwionej i sproszkowanej beznadziei znalazło sie kilka niewielkich światełek, ale naprawdę niewielkich. Znalazła sie marka MEC3, która ma w swojej ofercie lody bio. Gdy w końcu w tym gąszczu dojrzalam w oddali slowo "bio" puścilam się pędem pełna nadziei i dopadlam milego pana od serwowania lodów- zaczęłam dopytywanie. Okazało sie, że mleko z którego robione są owe "biolody" nie jest bio, ponieważ podobno w Polsce nie da się takiego kupic. Owoce też nie są bio, ponieważ firma kożysta z gotowych wsadów owocowych, które nie są przygotowane z owoców bio, ponieważ o takie też ponoc trudno. W miare rozmowy ręce opadaly mi coraz niżej, aż w końcu stuknęły o podlogę! To co w końcu w tych lodach jest bio???? No więc ów mily Pan nie byl pewien, ale poczęstował mnie lodami w 100% bio, czyli takich gdzie wszystkie składniki urzyte do ich produkcji posiadaly certyfikat bio. Byly to lody migdałowe....I byly to jedne z najlepszych lodów jakie w życiu jadlam!!!! Czyli co? Czyli sie da! Więc czemu byly to jedyne lody spośród setek tam wystawionych nie barwione, nie aromtyzowane, nie polepszane? Nie wiadomo.


Jest też jeszcze jeden malutki plusik-wiele spośród wystawiających się firm oferowało bazy do lodów i lody gotowe słodzone stewią zamiast cukrem. Dla tych, którzy ze stewią się jeszcze nie zetkneli napiszę krótko, że jest to roślina z której otrzymuje się naturalny słodzik. Nie posiada on kalorii, jest bezpieczny dla cukrzyków i chorych na fenyloketonurię, podobno nieszkodliwy i nietoksyczny, odporny na wysokie temperatury więc doskonały do ciast i deserów, zwłaszcza, że jest nawet 450 razy słodszy niż cuier!!!!. A w dodatku możemy go sobie wyhodowac na parapecie w domu sami:) W smaku takie lodu byly tak samo dobre jak te slodzone klasycznie- cukrem.

Jadąc na targi byłam pełna nadziei, że opiszę tu wam wchodzące na rynek słodkie eko nowości. Zdrowe, lekkie, zaledwie łechcące nasze sumienie zamiast bombardowania go. Okazało się jednak jedynie to, że moja teoria o konieczności dokładnego wczytywania się w etykiety i dopytywania się o szczegóły składu produktów jest absolutnie trafna. Jeśli coś ma nawet wielki napis "BIO" czy "EKO", dowiedzmy się jaki odsetek składników jest naprawdę ekologiczny. I zastanówmy się czy nie lepiej jednak postawic na teorię "jedzenie jak najmniej przetworzone i jak najbardziej miejscowe", gdzie trudno o pomyłkę, niż teorię "jedzenie bio" gdzie można zostac nieźle..."nabitym w butelkę". Zwłaszcza, że uprawy bio często usytułowane są w okolicy normalnych upraw, z których wiatr i deszcz z łatwością przenoszą wszelkie opryski i pestycydy (polecam film dokmentalny "Gorzkie nasiona" mówiący nie tylko o beznadziei stosowania nasion bawełny GMO w Indiach, ale i o prawdzie co do styczności takiej bawełny z chemicznymi środkami ochrony).

Znalazłam też pewną firmę- Zeelandia, która zaopatruje wszelkie piekarnie, sklepy, cukiernie i wytwórnie w gotowe mieszanki, z których po dodaniu wody i kilku dodatków, wytwarza się ciasta, pieczywa i desery.  Takie pyszności w proszku. Firma ta między innymi częściowo zastępuje mąkę pszenną mąka orkiszowa w swoich mieszankach. Ale i tu Pan stwierdził, że zawartośc orkiszu waha się od kilku do kilkudziesięciu procent. Jednak producent gotowego produktu (np. piekarnia) nie poinformuje nas, że ów chleb zawiera zaledwie 2% mąki orkiszowej, napisze "chleb orkiszowy". Zeelandia dostarcza producentom etykiety z dokładnym składem, jednak ci i tak zastępują je swoimi;) Firma ta stawia na prawdziwe zakwasy naturalnie fermentowane, do wyrobów czekoladowych używa prawdziwej czekolady, a receptury ma najprostsze jak się da (podobno). Zeelandia więc też była niewielką pociechą tego słodkiego dnia. Nazwy Zeelandia nie znajdziemy na sklepowych półkach, ponieważ dostarcza ona jedynie swoje mieszanki producentom, którzy gotowe produkty sygnują swoim własnym znakiem. Ale i tak mają u mnie spory plus- za chęci!

Niestety jeśli chodzi o slodycze i pieczywo to te najzdrowsze dla nas i naszych pociech nadal pozostają wyprodukowane naszymi własnymi rękami, w naszej własnej kuchni. Wtedy przynajmniej mamy pewnośc co naprawdę trafia do naszego brzucha. Także fartuch włóż i tanecznym krokiem do kuchni:)

Niech wam slodkości lekkimi będą,
Dagne

poniedziałek, 4 lutego 2013

Trochę wiosny tej zimy

No na taką pogodę, jaka za oknem ostatnio panuje, rady po prostu nie ma. Kubek gorącej herbaty, kieliszek wina.... a najlepiej kubek wina- grzanego. Ale dziecko trzeba od czasu do czasu przewietrzyć. Pomimo wiatru i burych chmur wczoraj wybraliśmy się do naszego sadu po przygody. Tropiliśmy ślady, czarowaliśmy świerkową różdżką i szukaliśmy skarbów. Wygramolenie się z ciepłych czterech kątów nie przychodzi mi nigdy łatwo, ale jak już się zbiorę, jak wyjdę, to nigdy tego nie żałuję:) W połowie spaceru zza chmur wyszło słońce i choć na chwilkę zapachniało wiosną:)
A dziś mniej czytania więcej patrzenia:) Trochę przyrody dla tych, którym do niej daleko:

 
 

 Spacer jak widać zaliczony do udanych. Majkowa hasając po całym sadzie czarowała różdżką świerkową. Tak czarowała, że aż wyszło słońce. Maja tak jak ja kocha otaczającą nas przyrodę i pomimo swoich 3 lat i dziecięcego rozbiegania potrafi ze mną krążyć między drzewami z nosem w trawie szukając ciekawych śladów. Serducho ze śniegu to jej znalezisko:) Radochę miała z tego znaleziska wielką:)
Ślady zwierząt występują w liczbie mnogiej, ślady wiosny- w zerowej. Ale chociaż do domu wiosna już się powoli wkrada.



 Latem objadamy się borówkami amerykańskimi, plastikowe pudełka skrzętnie chowamy i na zimę mamy idealne doniczki na kiełki i rozsadę warzyw. Rzeżucha już po kilku dniach wystrzeliła w górę, reszta się ociąga. Na parapecia nie za ciepło, słońca mało. Zobaczymy co z tych maluszków będzie:)


 
Jeszcze trochę, jeszcze tylko troszeczkę i będzie można dopaść ogródek:) Zimno, buro, ale ja już mam wiosnę w głowie...gdzie co posadzę...gdzie co posieję...Planowanie czas zacząć:) 

Niech wam nadchodzący tydzień lekkim będzie:)
Dagne

wtorek, 29 stycznia 2013

Krótko i zwięźle


To co się dzieje na zewnątrz zdecydowanie nie zachęca- do niczego. Zimno, mokro i paskudnie. Nawet ptaki się pochowały i tylko czasem sikorka wyściubi dzioba żeby zobaczyć czy coś do karmnika nowego trafiło. A że trafiły rozłupane orzechy z naszego jesiennego zbioru, to się nawet dzięcioł pofatygował do środka. Nic się nie chce, i pisać się nie chce i gotować się nie chce. Ot, taki zimowy marazm. Ale udało mi się zrobić kilka zdjęć świecznika ze słoika i moich wyszywańców słoikowych. Boski design to raczej nie jest, ale własnej roboty, pierwsze w życiu i z recyklingu więc moja osobista duma mnie rozpiera. Słoik jest stary poogórkowy, a gwiazdki powstały z pustych opakowań po świeczkach tealight. Palę ich całe stosy więc i gwiazdek mogę sobie stosy powycinać. W planach mam łańcuch- szkoda tylko, że odpowiednie Święta już się skończyły. Cóż, będzie na przyszły rok:)


Taki to świecznik, stoi sobie, ale mógłby zawisnąć, gdyby miał gdzie. Zawiśnie latem, na zewnątrz i będzie nam przyświecał w wieczornych gdybaniach tarasowych:)Prezentuje sie naprawdę całkiem ciekawie, tylko beznadziejny ze mnie fotograf:)

Z recyklingu starych zasłon i słoika po syropie malinowym powstał pojemnik na muliny, wstążki i pierdółki, ozdobiony stokrotkami- wedle rozkazu Majkowskiej:)

Muszę tylko pomyśleć nad listkami, bo jakoś koncepcji nie mam jak je zrobić:)

Mam jeszcze pomysł na wykorzystanie puszek po konserwach al muszę trochę uzbierać i puszek i finansów na farby:)

Jedno co mi się chce w tą pogodę, to z kubkiem gorącego Pu Erh wertować blogi. Podczas tego wertowania udało mi się znaleźć kilka niezwykle inspirujących. Są to blogi kobiet, które robią cuda do swoich domów. Zarówno szyją, malują, wypiekają jak i tworzą rzeczy piękne z niczego! To są naprawdę zdolne dziewczyny a ich domy są jak dla mnie absolutnie fantastyczne. Wielki ukłon w ich stronę i kilka adresów dorzuconych do listy "E-zakątki ulubione". Klikajcie i podziwiajcie jeśli macie ochotę. Miłego blogowania.

Niech wam ta pogoda lekką będzie,
Dagne

niedziela, 27 stycznia 2013

Pierwsze 100 stuknęło!

Wow! Pierwsze 100 wejść już za mną! Myślałam, że do pierwszych 100 wejść czeka mnie wiele wiele tygodni pisania a tu proszę! Choróbsko nie odpuszcza, a wręcz łapie coraz mocniej, tym razem zawzięło się na oskrzela. Dziękuję bardzo wszystkim, którym chce się czytać i przepraszam za długie przerwy w pisaniu, ale niestety samopoczucie nie pozwala mi na wymyślenie niczego konstruktywnego. A nie chcę was tu zarzucać postami w stylu "jak mi źle". No więc dlatego już przestaję biadolić o chorobie i może kilka słów na temat Ekologii.

Ogólnie tego słowa nie lubię, uważam, że okradziono je z pierwotnego znaczenia. Dla mnie ekologia ma na celu dbałość o środowisko, o wszystko to co nas otacza, staranie się by zaszkodzić jak najmniej, bo "wcale" zaszkodzić się po prostu nie da. Jak ktoś nie je trawy z orkiszem, zaszczepi dziecko lub kupi sobie do ubrania coś innego niż worek po kartoflach ręcznie malowany sokiem z buraków to od razu przestaje być eko? Co za bzdura! Czy naprawdę muszę robić to wszystko? Wszędzie tylko widzę stoiska z napisami "żywność ekologiczna", z niebotycznymi cenami i wszędobylskimi znaczkami "eco label".  Czy naprawdę muszę płacić takie pieniądze aby być zdrowym? Czy naprawdę ten znaczek daje mi gwarancję zupełnej czystości produktu, braku chemii i niebezpiecznych składników?

 Otóż nie, wystarczy, że będę świadomym konsumentem, który czyta te nieszczęsne etykiety na opakowaniu produktu! Po pierwsze nie da się całkowicie uniknąć substancji groźnych dla zdrowia i życia, ponieważ żyjemy w świecie nimi przepełnionym. Chcę jednak ilość takich substancji ograniczyć na tyle, na ile mogę. Dlatego robię najprostszą rzecz na świecie: to co mogę kupuję nieprzetworzone, a jak już kupuje coś w opakowaniu to czytam etykietki!!! I nie bawię się w E dobre czy E złe. Lista związków E (skrót od European- czyli co? nas nie truje a Amerykę już tak?) jest bardzo długa, nauczyć się jej nie nauczę a z karteczką jak wariat kupować nie będę. Jeśli coś ma E, albo składniki których nazwy nie rozumiem i nawet wymówienie jej sprawia mi kłopot- nie kupuję!

 Jeśli Majkowska ma ochotę na jogurt truskawkowy to kupuję jogurt naturalny (kto to słyszał, żeby do jogurtu dorzucać mleko w proszku i cukier? a na co mi one?)  i mrożone truskawki. Jedno bardziej zdrowe od drugiego, a mrożone owoce zachowują wszystkie swoje właściwości zdrowotne! Cukier? pewnie- ale przynajmniej wiem ile go dodałam! Nie chcę dać się zwariować w żadną stronę. Przyjemności w życiu też są ważne, a od zjedzenia kilku chipsów na pół roku jeszcze chyba nikt nie umarł! Bo do zdrowia człowiek też potrzebuje witaminy SZ, jak SZczęście.:) Mi szczęście dają słodkości, ooooo taaaak! Ale piekę je po prostu sama. Jedno ciasto starczy dla całej naszej rodziny na kilka dni, a naprawdę lubimy jeść:) I koszty mniejsze niż "gotowców" i my zdrowsi (razem z naszym sumieniem:)).

Dla mnie ekologia ma też wymiar zabawy. I tu do gry wchodzi Recycling- słowo cudowne tak jak i to co się za nim kryje! Zużywamy takie ilości rzeczy, z których można stworzyć cuda! Podczas tworzenia tych cudów można się nieźle ubawić, samemu jak i z całą rodziną! Puszki po konserwach sa idealnymi pojemnikami na sadzonki pomidorów czy ogórków! Trochę farby, ziemi i już mamy fantastyczną doniczkę na wielkanocną rzeżuchę! Pomalujemy opakowanie po groszku na ulubiony kolor i mamy pojemnik na kredki i ołówki za darmo! Słoiki po dżemach i ogórkach są doskonałe do przechowywania guzików, nitek, skarbów, przypraw i czego tylko dusza zapragnie! Wystarczy tylko kawałek starej zasłonki, kilka kolorowych mulin i mamy własne dzieło:) Ze starego słoika i metalowych resztek po tealight'ach zróbmy sobie świecznik do powieszenia na letnim pikniku! I to naprawdę wygląda dobrze.

Jeśli już jednak musimy coś wyrzucić, bo jednak nie mam ani pomysłu ani czasu, albo po prostu nic się z tym zrobić nie da, to trzymamy się kilku zasad:

Segregujemy, przynajmniej plastik i szkło. A tym bardziej aluminium, na którym możemy jeszcze zarobić (3-4 pln za kilogram puszek po piwie, he!). Puste opakowania przed wyrzuceniem płuczę (no robi to głównie czworołap) i w żadnym razie nie zakręcamy butelek. Później panie z sortowni muszą je za nas odkręcać! Nie kupuję toreb na śmieci. Jak robię zakupy i przez zapominalstwo muszę wziąć torbę plastikową- robię z niej potem torbę śmieci! I już skleroza nie boli.Resztki organiczne- na kompost. Będzie z nich pyszne jedzenie dla naszego jedzenia:)

Nie trzeba nam GMO, żeby zlikwidować głód na świecie. Wystarczyłoby zjeść to co się ma w lodówce, zamiast to wyrzucić. No i moja główna ekozasada:
"Nie dać się wielkim koncernom, kupować od lokalnych i krajowych producentów". Warto jednak się upewnić, czy na pewno to co ma polską nazwę jest naprawdę polskie- bo niestety wiele "polskich" produktów zasila gospodarkę USA czy Szwajcarii:)

Jest tylko jedna choroba, która zabija nas i świat dookoła- OBOJĘTNOŚĆ. Ale na szczęście jest na nią lekarstwo:)Nazywa się:  "CHCE MI SIĘ":)

Niech wam recykling lekkim i przyjemnym będzie,
Dagne

środa, 23 stycznia 2013

Zimowe paskudy i nasi Bracia Mali.

Weszłam tu tylko na krótką chwilę, tak tylko rzucic okiem, a tu nie tylko zaskakująca ilośc wejśc, ale nawet i komentarz się pojawił! Tak więc poczułam się wielce zobowiązana do chociaż krótkiego wpisu.

Otóż dorwały naszą trójosobową i jednopsową rodzinkę zimowe paskudy. Nas wirusisko a Haukę pierwsza w jej życiu cieczka, co w połączeniu z naszą chorobą, temperaturą na zewnątrz i smutnym brakiem posiadania ogrodzenia daje nam marny efekt 7 spacerów dziennie! Nie wpływa to jak się domyślacie budująco na nasze samopoczucie, ale cóż, są na to sposoby:) Np. obiady, nie tylko smaczne ale i samym wyglądem urzekające. Pełnoziarnisty makaron z groszkiem i boczkiem w śmietanowym sosie wszystkim nam podniósł morale:) Do zrobienia banalnie prosty i szybki, a za to pyszny i bogaty w same polepszacze zdrowia) Zielony groszek bowiem zawiera witaminy A, C, E, K, B1, B2, B3, B6 i kwas foliowy, a także fosfor, żelazo, potas, błonnik, wapń i magnez. W dodatku jest to groszek mrożony, bardzo krotko podduszony z boczkiem i śmietaną, tak więc zachowuje wszystkie swoje walory zdrowotne. Samo patrzenie na niego leczy, a nic lepszego niż leki naturalne nie ma:)


I niech mi nikt nie wmawia, że gotowanie zdrowego i smacznego obiadu jest trudne i czasochłonne:)

Mimo groszków, czosnków i syropów malinowych własnej produkcji (jak na porządnych lekkich ekologów przystało) choroba jednak odpuścic łatwo nie chce. Jednak są rzeczy, których mimo choroby darowac sobie nie można. Mianowicie jeśli raz postanowimy dokarmiac naszych fruwających przyjaciół, to dokarmiac musimy ich już regularnie, do końca mrozów i śniegów. Ptaki przyzwyczajają się do miejsc, w których mogą znaleźc pokarm i jeśli w taką pogodę jaka panuje ostatnio za oknem ich zawiedziemy, mogą to przypłacic nawet życiem. Tak głęboki śnieg jest zbyt dużą przeszkodą dla większości ptaków, bo jeśli bażanty brodząc w nim zapadają się po czubek głowy, to wyobraźcie sobie co czeka taką sikorkę, gila czy wróbla podczas próby wydziobania sobie obiadu. Pamiętajmy jednak, że brzuszki naszych braci mniejszych to nie śmietniki i tak jak nam spleśniały chleb może zaszkodzic, tak i zaszkodzi  im. Zwłaszcza, że chleb absolutnie nie nadaje się na pokarm dla ptaków, dlatego najlepiej z wyschniętego pieczywa zróbmy sobie rano pyszne grzanki. Wystarczy do karmnika sypnąc nieco ziaren słonecznika, prosa, nasion dyni, pszenicy, można w wielu miejscach kupic gotowe mieszanki ziaren dla paków. Jeśli jednak chcemy się troszkę pobawic i wciągnąc w to rodzinę, a jednocześnie zrobic ogromną przyjemnośc sikorkom, polecam prosty przepis.

Obiad dla sikorek
 Do garnuszka wrzucamy smalec- byle nie solony- a gdy się roztopi wrzucamy do niego taką mieszankę nasion i owoców(owoce można zebrac na jesiennych spacerach i przesuszyc, a zimą poczęstowac nimi ptaki) jaką mamy. Nasion musi by sporo- ile smalec da radę zlepic. Gdy już mieszanka przestygnie możemy przystąpic do rodzinnej zabawy- Maja bawi się przy tym doskonale angażując do tego cały blat i podłogę, na czym i Hauka korzysta:) My już wykonywałyśmy ptasie babeczki, upychałyśmy do woreczków po włoszczyźnie i do pudelek po jogurtach, tym razem dorwałyśmy foremki do wycinania ciastek.


Patyk w środku zapewni nam dziurkę do przeciągnięcia sznurka. Po zastygnięciu wyciągamy masę z foremek i zawieszamy na sznurku (byle w takim miejscu by ucztujących nie dopadły psy lub koty) co nam się rozpadnie wrzucamy po prostu do karmnika. I uczta gotowa.

Na koniec jeszcze tylko zdjęcie słoiczka sprezentowanego Babci. Za kwiatki wzięłam się sama. Jak wyszły tak wyszły, ale prezent prawdziwie hand made a zabawy miałam przy tym mnóstwo. Chyba spróbuję się za takie wyszywanie zabrac, bo to na prawdę świetny sposób na ekologiczne prezenty od serca- ozdobiony ręcznie wyszywanymi kwiatkami słoik se słodkim wnętrzem.
Niech wam zima lekką będzie:)
Dagne


niedziela, 20 stycznia 2013

Dzień Babci, czyli "o matko to już jutro!!!"

Tak to u nas jest ze wszystkimi okazjami. Zawsze pamiętamy, zapisujemy i myślimy, ale wszystko to do czasu. Potem przychodzi dzień przed, a my nigdy nie jesteśmy gotowi. Zawsze obiecuję sobie, że z okazji swych urodzin, Świąt czy właśnie swojego dnia, Babcie i Dziadkowie dostaną coś stworzonego małymi rączkami, osobiście. Niestety właśnie dzień przed okazuje się, że znów czegoś nam brakuje, czegoś nie mamy i plany trzeba zmieniać. Na szczęście zawsze jest kuchnia i słodkie pyszności, które lubi chyba każdy. Tak więc usiadłyśmy z Mają i dumałyśmy co też na jutro dla tej Babci wyczarować. Maja bardzo szybko oczywiście stwierdziła, że tort. Bo według dziecka, przynajmniej mojego, tort to zawsze dobra odpowiedź, bez względu na to jak brzmiało pytanie:) Wybór padł na tort bezowy, bo dawno nie było. Ale co dodać do ukochanego tortu baleriny Pavlovej, kiedy za oknem śnieg i mróz więc ze świeżymi owocami dość marnie? Wtedy pomyślałam sobie, że już od dawna chciałam spróbować zrobić Lemon Curd (przepis z mojego ukochanego słodkiego bloga). Cytrynowy krem, aromatyczny, słodki i ponoć dobry do wszystkiego.

 I tak oto powstał (tzn. tak dokładnie rzecz ujmując to powstanie jutro, ponieważ posmarowanie bezy kremem ze śmietaną dziś, mogłoby lekko popsuć jutrzejszy efekt, chyba że ktoś lubi torty w postaci płynnej) prezent dla Babci- Tort Bezowy przekładany kremem śmietanowym z mascarpone i Lemon Curd , które swoją drogą faktycznie jest absolutnie i nieodwołanie przepyszne ( przecytrynowe). A ponieważ tort prawdopodobnie zostanie w większości wchłonięty przez nas, to Babcia dostanie jeszcze słoiczek owego Lemon Curd. Wszystko ręcznie robione- spody bezowe, pyszne, kruche i lekko ciągnące oraz krem cytrynowy, aromatyczny i świeży, doskonały na drobny prezencik. Dodatkowo jeszcze mnie dziś w nocy czeka wyszywanie ozdoby na słoiczek, ale cóż macierzyństwo pełne jest poświęceń:)

A oto magiczne receptury:

Bezy:
4 białka
250g cukru pudru
łyżeczka soku z cytryny

Białka ubijamy mikserem dość mocno. Jeśli chcemy, żeby się to nam udało po mistrzowsku, w białkach nie może się znaleźć ani odrobiny tłuszczu, ponieważ wtedy nie uda nam się to wcale:) Takim tłuszczem, który najczęściej psuje nam całą zabawę jest kawałek żółtka, dlatego oddzielamy je bardzo ostrożnie. Kiedy piana jest już sztywna, dodajemy powoli cukier puder. Po jednej łyżce, nadal ubijając ( to jest ten krótki moment, w którym Maja uczestniczyła w tworzeniu prezentu dla Babci robiąc przy tym dodatkowo bardzo dużo bałaganu). Kiedy masa jest już sztywna i błyszcząca dodajemy łyżkę soku z cytryny i delikatnie ubijamy do wymieszania. Włączamy piekarnik na 120C- niech się grzeje i szykujemy blachę do pieczenia. Na blachę kładziemy papier do pieczenia a na niego wykładamy pianę. Jak nam się podoba- małe beziki, wielkie blaty tortowe lub nieduże krążki na pojedynczy deser. Jak kto woli i co komu w duszy gra. Można odrysować ołówkiem na papierze koła jeśli bardzo nam zależy na tym by wszystkie bezy były super równe. Jak się domyślacie ja tego nie robię, tak jest szybciej, łatwiej a efekt taki jak lubię- nierówny i ciekawy. Kiedy wszystko już gotowe, a piekarnik poinformuje nas, że temperatura w sam raz wkładamy blachy do piekarnika. Bezy suszymy w owych 120 stopniach przez 45 minut. Po tym czasie wyłączamy piekarnik, uchylamy drzwiczki i pozwalamy bezom jeszcze sobie odpocząć (ja zazwyczaj na tym etapie już ze 3 zjadam).

Teraz zastanawiamy się czym takie bezy przełożyć. Ja blaty bezowe zazwyczaj przekładam kremem ze śmietany i serka mascarpone, jednak jak już mówiłam dziś dodatkowo trafi między nie:

Lemon Curd:
Sok i skórka z 3 cytryn
200 g cukru
2 jajka
2 żółtka
łyżka mąki ziemniaczanej
łyżka oliwy

Wszystko prócz oliwy wrzucamy do garnuszka i ciągle mieszając doprowadzamy do wrzenia. Jak pojawią się pyrkające bąbelki, mieszamy jeszcze przez 2 minuty i odstawiamy na bok. Dodajemy oliwę i nadal mieszając znów odprowadzamy do wrzenia. Po kolejnych dwóch minutach nasza pychota jest już gotowa. Teraz wystarczy ją przełożyć do słoiczka i przekazać dalej, wepchnąć w tort lub w siebie- łyżeczką:)

My z Mają nafaszerowałyśmy nim małe beziki, które powstały z resztek piany. A oto efekt:


W kieliszku ,żeby nie było, także jest produkcja własna. To nalewka ze wszystkich owoców sezonu letniego( w dodatku z własnego ogrodu) zalanych wysokoprocentowym rumem. Przepyszne dzieło mojej zdolnej mamy, dobre na każde choróbsko jesienno- zimowe:)

Wszystko przygotowane samemu, bez świństw, świadomie słodkie. Bez utrwalaczy, utwardzaczy, barwników i ukrytych pod magicznym znakiem E składników diabelskiego pochodzenia;) I ile frajdy z tego!

A więc takim kieliszkiem (oczywiście na kaszel) i pyszną bezą kończę dzień, myśląc już o jutrzejszym torcie:)

Niech wam noc lekką będzie,
Dagne

sobota, 19 stycznia 2013

Miało być tak pięknie. W głowie mnóstwo pomysłów do spisania i chęci tyle. Ale co tu zrobić, kiedy od samego rana pogoda daje po głowie- wiatr, śnieg, szaro i buro. Chęci do niczego nie ma, a zwłaszcza do ślęczenia przed monitorem. Na dodatek Maja znów zakaszlana . Od rana za mną więc chodzi myśl: "jakby tu wszystkim humor poprawić". I wtedy słyszę z kuchni " Żonoooo!!!! Pieczywo się skończyło, co ja mam zjeeeść?" I już wiem co nam poprawi humor. BUŁECZKI! Pyszne, pachnące drożdżami, lekko słodkie, ale na tyle, że dobre też na wytrawnie (np. z salami, mniaaam). Do zrobienie raz, dwa- no może się rozciąga w czasie, bo rosną dwa razy, ale samego szykowania to może ze 20 minut się uzbiera do kupy. Szybki wypad do zimnej spiżarni....mąka i cukier w garść (przy okazji kawałek upieczonej w nocy babki cytrynowej- om niom niom) i zaczynamy:

Bułeczki na złą pogodę

Miska nr 1
2 łyżki cukru ( ja zawsze używam brązowego)
3/4 łyżeczki soli
4 szklanki mąki (mnie dziś natchnęło i użyłam pół na pół- pszennej zwykłej i pełnoziarnistej)

Miska nr 2
1 szklanka letniego mleka
24g drożdże ( świeże, bo tylko takich używam, choć suche są podobno równie dobre)
Dobrze wymieszać do rozpuszczenia drożdży

Miska nr 3
110g rozstopionego i przestudzonego masła
2 jajka

Wszystko wrzucamy do miski nr 1 i mieszamy, a następnie ugniatamy. Ja zagniatam wszystko w misce, nie brudząc przy tym blatu, bo po co dokładać sobie pracy ze sprzątaniem? Jeśli się zbytnio lepi to podsypujemy sobie zwykłą mąką. Różne mąki różnie chłoną płyn i tu już trzeba radzić sobie w trakcie, tak więc paczka mąki zawsze niech będzie pod ręką podczas wyrabiania. Wyrabiamy dokładnie i odstawiamy w tejże misce nr 1 do wyrośnięcia, przykrywając czystą, bawełnianą szmatką. Kiedy podwoi swoją objętość dzielimy ciasto na 12-16 części (bułeczki urosną, więc ilość uzależniamy od wielkości, którą chcemy uzyskać- ja robię 16 maluchów) i wykładamy na blachę w rządkach tak, by pozostał między bułeczkami odstęp 1 cm. Znów przykrywamy szmatką i dajemy im urosnąć na tyle, by się złączyły (około 40 min.). Można posmarować z wierzchu roztrzepanym jajkiem, ja jednak tego nie robię. Lubię ich taki...niedbały wygląd:) Przykrywamy z wierzchu folią aluminiową żeby nie spalić (zawsze matową stroną na zewnątrz!) i wsadzamy do piecyka nagrzanego do 185C. Pieczemy 20-25 minut, w zależności jakiej wielkości buły zrobiliśmy. Można podejrzeć pod koniec pieczenia czy już gotowe i na ostatnie 2-3 minuty folię zdjąć, żeby się ładnie przyrumieniły. Wyciągamy i mocno nad sobą pracujemy, żeby nie zjeść wszystkich na raz:)

Łatwo, prosto i przyjemnie SMACZNEGO!

My złapaliśmy po kubku herbaty z syropem malinowy z własnych malin i ciepłej bułeczce z dżemem. MNIAM. I już nam pogoda przestała przeszkadzać.
Co w nich takiego eko ktoś mógłby zapytać. Ano moi drodzy przede wszystkim to, że co do składnika wiemy co w nie wpakowano- żadnego paskudztwa, same zdrowe składniki. Mleko zawierające wapń, masło- czyli witaminy A, D i E (tym razem to dobre E ;)), mąka pełnoziarnista bogata w zbawienny dla naszych jelit błonnik.Wiemy co jemy innymi słowy. Czy to nie wystarczające eko?

A tak właściwie, żeby sobie powalczyć z zimową chandrą- kilka wspomnień wiosny i lata z naszego małego skrawka ziemi, a co mi tam:

No, już mi kolorowo:)

Niech wam eko lekkim i smacznym będzie,
Dagne




czwartek, 17 stycznia 2013

Dzień dobry, czyli czym ja was tu męczyć będę:)

Miłość do natury i życia jak najbliżej niej pojawiła się we mnie nagle, kilka lat temu, razem z pojawieniem się na świecie mojej córki Mai. Od tego czasu we mnie rośnie i jeśli uda mi się choć jedną osobę tym zarazić- uznam to za swój największy sukces.

W nazwie bloga jest "eko", ale niech was to nie przeraża. Nie będę was namawiac do jedzenia trawy. No może troszeczkę, ale nie trawy tylko korzonków, ziół i owoców, które znaleźć możemy na łąkach i w lasach podczas niedzielnego spaceru. Darów natury wolnych od chemii, za to pełnych witamin i minerałów. Naturalnych leków znanych od wieków, a powolii zapominanych w szaleństwie dzisiejszych czasów.  Co na co też podpowiem;)
Nie będę was namawiała do życia w lepiankach i rzucenie wszystkiego co nam dała cywilizacja w imię przyszłych pokoleń, ale podpowiem jak prowadzic dom żeby był dla nas zdrowy i bezpieczny, a mieszkanie w nim było czystą przyjemnością. W ogóle postaram się tu nikogo do niczego nie namawiac. Postaram się jedynie przekazywać to co wiem i czego się wciąż uczę. Mam nadzieję, że mi to wyjdzie.
Będzie trochę o moim ogrodzie i o tym co w nim upawiam. O jego dzikich mieszkańcach i ciągłych z nim kłopotach. Będzie o korzyściach zjadania tego co się samemu wyhodowało.
Czasem zmieszczę jakiś przepis, ale tylko taki najprostszy i najsmaczniejszy, bo życie trzeba sobie ułatwiać. Będzie o tym jak żywić siebie i swoją rodzinę, aby cieszyć się sobą jak najdłużej. Jak wybierać w sklepie produkty- te dobre i zdrowe, bez całej tablicy Mendelejewa, o tym których E się wystrzegać, a których się nie bać. I zawsze postaram się wytłumaczyć "DLACZEGO".
W ogródku uprawiam co tylko się da. Nie pryskam i sztucznie nie nawożę. Jak to się udaje? Różnie. Jednak mimo pewnych niepowodzeń w zeszłym roku, już nie mogę się doczekać tegorocznego siania, sadzenia, kopania, sadzonkowania, zbierania i zjadania tego co wyrośnie. Uprawiać warzywa może każdy, bez względu na to czy mamy wielki ogród, balkon czy jedynie parapet. Potrzeba tylko chęci, słońca i wody a coś zawsze się da wyhodować.

Mieszkamy na wsi, ale jest to dla mnie jeszcze zbyt miejska wieś. Marzy nam się dom pod lasem, pełen rozwiązań pozwalających na pozostawienie po sobie jak najmniejszego śladu węglowego, najlepszego oszczędzania wody i ogólnie jak najlepszego oszczędzania:)

Najważniejsze jednak w życiu jest to, by się nim cieszyć, więc nie należy się umartwiać nadmiernie. Tak tylko trochę. Na tyle by żyć długo, nie przekazywać fortuny koncernom farmaceutycznym i zostawić naszym dzieciom świat tak pieknym jakim go sami zastaliśmy. Bo nie jesteśmy tu ostatnim pokoleniem,  a z tego co i jak robiliśmy rozliczy nas nie kto inny jak tylko nasze dzieci i dzieci naszych dzieci.
Niech wam eko lekkim będzie:)
Dagne